W ZWIĄZKU Z KSIĄŻKĄ S. KOZAKIEWICZA
Henryk z miną znawcy, zaczął prze-
glądać obrazy, nie szczędząc przy-
gan i krytyki. Najpierw zatrzymały
go trzy włoskie krajobrazy p. Schup-
pe, do których ocenienia myślał
przystąpić z całą skrupulatnością i
znajomością sztuki.
— Patrz pan — rzekł na głos do
Łubowskiego, wskazując palcem
poetyczne utwory artysty — obser-
vez cela, wszak to niezłe obrazki...
szkoda tylko, że niebo cokolwiek za
jaskrawe, za żółte... Było by daleko
"więcej efektu, gdyby malarz przy-
dał trochę chmur, lub chociaż ugru-
pował obłoki... bez czego te pejzaże
wiele tracą... Wprawdzie recenzent
w Gazecie Warszawskiej, szczegól-
niej unosił się nad tym spiekłym
horyzontem... ale ja się na to nie zga-
dzam, i nie przestanę utrzymywać,
że trzeba było artyście zrobić niebo
mniej jednostajnym. Wszak prawda,
panie Łubowski, że i pan tegoż je-
steś zdania?
— Co? co?., bo nie słyszałem, —
zapytał Łubowski, który przez ciąg
mowy Henryka, nie zważając na
wskazywane przez niego obrazy, na
których nie umiał się poznać, całą
uwagę zatopił w obrazie wyżej za-
wieszonym, wystawiającym zabawy
krakowian.
— Ah.. ah.. jak to piękne — mó-
wił do siebie przez czas, w którym
Henryk wysilał się z wymową nad
krajobrazami pana Schuppe — do-
prawdy zdaje mi się, że widzę wy-
wijających chłopków.. O, jak dziel-
nie tańczą. Z jakąż swobodą odda-
ją się zabawie.. Ah.. ah.. jak to pięk-
ne.
Przerwał Łubowskiemu te uniesie-
nia Henryk swoim zapytaniem o
dziełach pana Schuppe, na co Łu-
bowski również odpowiedział zapy-
taniem.
— Mówię — rzekł Henryk — że te
trzy krajobrazy mają za zbyt jedno-
stajne i za zbyt jaskrawe nieba.
— Nie wiem., tak., podobno — od-
powiedział Łubowski, nie mogąc
oderwać oczu od obrazu, który go tak
zajął.
Widząc to Henryk nie pytał więcej
wieśniaka i zwrócił mowę do czło-
wieka już w wieku, który zatrzy-
mawszy się w chwili, kiedy Henryk
rozpoczął swą przemowę dotąd go
nie odstępował i z uśmiechem nie-
znacznego szyderstwa i politowania
słuchał niedorzecznych paplań milio-
nera. Słysząc się zaś zagadnionym,
odpowiedział wzruszając ramionami,
z ciągłą ironią na ustach.
— Ależ, pan się myli., jak można
bowiem żądać, ażeby pejzaż mający
wyobrażać gorącą pogodę włoskiego
nieba mógł być zaciemniony chmu-
rą lub ciężkimi obłokami.
Henryk na te słowa mówiącego
zmierzył go od stóp do głów zuchwa-
łym wzrokiem, a odwracając twarz
i przechylając się do Łubowskiego,
poszepnął:
— Patrz pan, cóż to za głupiec..
nie zna się na niczym, a jednak chce
mu się dawać zdanie.
— Gdzie? gdzie., o kim mówisz?.,
gdzie jest ten obraz? — zapytał nie-
zrozumiawszy Henryka Łubowski —
gdzie jest ten głupiec wymalowa-
ny?.. doprawdy bardzo będę rad go
zobaczyć... nigdy jeszcze nie widzia-
łem głupca na portrecie..
Henryk z nieukóntentowaniem po-
ciągnął go za rękę.
Łubowski obejrzał się.
— No i cóż?., cóż tam nowego? —
zapytał — ach, jakież to konie., patrz
pan co za konie., niech mnie jasny
piorun trzaśnie, to chyba żywe!
I Łubowski, powiedziawszy to,
szybko przeszedł salę i zatrzymał się
przed arcydziełem pana Suchodol-
skiego. W ślad za nim poszedł Hen-
ryk, a za nim nieznajomy, który bez
ogródki zbił twierdzenie Potrza-
skiego.
— O! to mi się podoba., to dopiero
obraz co się nazywa — powtarzał
Łubowski oglądając ze wszystkich
stron bitwę amazonek — ach, z ja-
kąż naturalnością oddane są te ko-
nie.. doprawdy, że ich przednie nogi
zdają się odstawać od płótna., a gło-
wy jak kształtne., z jakąż dumą pod-
niesione ich karki., cóż za ogień w
ich spojrzeniu., niech mnie wszyscy
diabli wezmą! jeślibym nie przysiągł,
że wnet ujrzę je galopujące po tych
salach.
— Prawda, że pięknie oddane są
te rumaki — rzekł Henryk, przykła-
dając do oka złożoną rękę w kształ-
cie perspektywy — szkoda tylko, że
malarz za zbyt jednostajne dał im
postacie... a zresztą, ich barwa nie-
zbyt świetna, nie na konie, które
długi już może czas przepędziły
wśród bitwy, wystawione na kurz
i spiekę.
— Co tam., co tam — rzekł Łu-
bowski — czy to podobna uważać
na takie bagatele.
— Nie tylko te, jak pan się wyra-
ziłeś, bagatele, są wadami tego obra-
zu, znajdzie się tu jeszcze jeden
wielki, bardzo wielki błąd w wyko-
naniu ludzi siedzących na tych ko-
niach — bo i powiedz mi pan, do
czego podobna ta amazonka, której
twarz niewykończona jak należy..
ciało czerwone., nienaturalne., albo
ten rycerz psujący tylko efekt całe-
go obrazu.
— Boże! przebacz mu, bo nie wie,
co mówi! — rzekł półgłosem tenże
sam mężczyzna, który już raz wytk-
nął Henrykowi mylność sądu i po-
woli, wzruszając ramionami, prze-
szedł do następnej sali. Henryk mar-
sem spojrzał na mówiącego i dalej
powiódł swojego towarzysza. Obej-
rzawszy rząd portretów, dwaj nasi
bohaterzy ujrzeli się nakoniec
w ostatnim salonie, przed rodzajo-
wymi obrazami pana Pęczarskiego.
Znowu Łubowski nie mógł się na-
patrzyć, to scenie zaciągania pożycz-
ki, w której charakterystyczna twarz
Żyda, postać plenipotenta i dwóch
młodych paniczów, pobudzały go do
mimowolnego prawie śmiechu; —
to portretowi lichwiarza przypatru-
jącego się dukatom przy płomieniu
świecy; to znowu amatorom herbaty
i kuriera, które to obrazy naturalno-
ścią i dzielnym oddaniem charakte-
rów w rysach twarzy i ruchach, każ-
dego zająć musiały. Jeden tylko
Henryk z niesmakiem odwrócił się
do prac naszego Hogartha, twierdząc,
że sceny tak gminne, tak pospolite,
niewarte ażeby je przenosić na płót-
no.
— Zdaje mi się, że już dosyć na-
patrzyłeś się pan temu błazeństwu
— rzekł, trącając wieśniaka z uśmie-
chem przypatrującego się licu lich-
wiarza — venez de I’autre cote..
jeszcześmy nie widzieli wszystkiego.
Łubowski usłuchał słów Henryka
i uszedłszy parę kroków, ujrzał się
naprost świętej familii p. Hadzie-
wicza.
Jakaś boska prostota rozlana w ca-
łym tym utworze artysty, wszystkich
przejmowała mimowolną czcią i po-
szanowaniem . — Święta twarz Ma-
rii — naiwna postać Jezusa; zgrzy-
białe lice Elżbiety, — pełne uwiel-
bienia spojrzenie ś. Jana i na ko-
niec głowa Józefa, wyglądającego
zza złamanej kolumny, przydawały
temu obrazowi, przy wyrazie malu-
jącej się tu we wszystkim prostoty,
jakiś* niewypowiedziany urok... coś
świętego, natchnionego. Bo rzeczy-
wiście, natchnionym był artysta,
kiedy jego pędzel tworzył tę cu-
downą grupę. Nie dziwmy się więc,
że nawet Łubowski, który więcej
się znał na rasie koni, jak na sztu-
kach pięknych, nie mógł bez zajęcia
spoglądać na wznoszącą się przed
nim świętą familię.
— Byłby to obraz zupełnie do-
bry — rzekł znowu Henryk —
wskazując pracę pana Hadziewicza—
gdyby nie dwa wielkie błędy, ja-
kich ciężko przebaczyć artyście: raz,
że ciało św. Jana jak na dziecko za
ciemne... a jego głowa za zbyt wiel-
ka... apres...
— Przestań pan... na miłość boską,
przestań! — zawołał, przerywając
ten sam mężczyzna, który już po
dwakroć zbił zdanie Henryka —
przestań... bo doprawdy zmusisz
mnie, że będę musiał uciec... ażeby
nie słuchać takich niedorzeczności.
87
Henryk z miną znawcy, zaczął prze-
glądać obrazy, nie szczędząc przy-
gan i krytyki. Najpierw zatrzymały
go trzy włoskie krajobrazy p. Schup-
pe, do których ocenienia myślał
przystąpić z całą skrupulatnością i
znajomością sztuki.
— Patrz pan — rzekł na głos do
Łubowskiego, wskazując palcem
poetyczne utwory artysty — obser-
vez cela, wszak to niezłe obrazki...
szkoda tylko, że niebo cokolwiek za
jaskrawe, za żółte... Było by daleko
"więcej efektu, gdyby malarz przy-
dał trochę chmur, lub chociaż ugru-
pował obłoki... bez czego te pejzaże
wiele tracą... Wprawdzie recenzent
w Gazecie Warszawskiej, szczegól-
niej unosił się nad tym spiekłym
horyzontem... ale ja się na to nie zga-
dzam, i nie przestanę utrzymywać,
że trzeba było artyście zrobić niebo
mniej jednostajnym. Wszak prawda,
panie Łubowski, że i pan tegoż je-
steś zdania?
— Co? co?., bo nie słyszałem, —
zapytał Łubowski, który przez ciąg
mowy Henryka, nie zważając na
wskazywane przez niego obrazy, na
których nie umiał się poznać, całą
uwagę zatopił w obrazie wyżej za-
wieszonym, wystawiającym zabawy
krakowian.
— Ah.. ah.. jak to piękne — mó-
wił do siebie przez czas, w którym
Henryk wysilał się z wymową nad
krajobrazami pana Schuppe — do-
prawdy zdaje mi się, że widzę wy-
wijających chłopków.. O, jak dziel-
nie tańczą. Z jakąż swobodą odda-
ją się zabawie.. Ah.. ah.. jak to pięk-
ne.
Przerwał Łubowskiemu te uniesie-
nia Henryk swoim zapytaniem o
dziełach pana Schuppe, na co Łu-
bowski również odpowiedział zapy-
taniem.
— Mówię — rzekł Henryk — że te
trzy krajobrazy mają za zbyt jedno-
stajne i za zbyt jaskrawe nieba.
— Nie wiem., tak., podobno — od-
powiedział Łubowski, nie mogąc
oderwać oczu od obrazu, który go tak
zajął.
Widząc to Henryk nie pytał więcej
wieśniaka i zwrócił mowę do czło-
wieka już w wieku, który zatrzy-
mawszy się w chwili, kiedy Henryk
rozpoczął swą przemowę dotąd go
nie odstępował i z uśmiechem nie-
znacznego szyderstwa i politowania
słuchał niedorzecznych paplań milio-
nera. Słysząc się zaś zagadnionym,
odpowiedział wzruszając ramionami,
z ciągłą ironią na ustach.
— Ależ, pan się myli., jak można
bowiem żądać, ażeby pejzaż mający
wyobrażać gorącą pogodę włoskiego
nieba mógł być zaciemniony chmu-
rą lub ciężkimi obłokami.
Henryk na te słowa mówiącego
zmierzył go od stóp do głów zuchwa-
łym wzrokiem, a odwracając twarz
i przechylając się do Łubowskiego,
poszepnął:
— Patrz pan, cóż to za głupiec..
nie zna się na niczym, a jednak chce
mu się dawać zdanie.
— Gdzie? gdzie., o kim mówisz?.,
gdzie jest ten obraz? — zapytał nie-
zrozumiawszy Henryka Łubowski —
gdzie jest ten głupiec wymalowa-
ny?.. doprawdy bardzo będę rad go
zobaczyć... nigdy jeszcze nie widzia-
łem głupca na portrecie..
Henryk z nieukóntentowaniem po-
ciągnął go za rękę.
Łubowski obejrzał się.
— No i cóż?., cóż tam nowego? —
zapytał — ach, jakież to konie., patrz
pan co za konie., niech mnie jasny
piorun trzaśnie, to chyba żywe!
I Łubowski, powiedziawszy to,
szybko przeszedł salę i zatrzymał się
przed arcydziełem pana Suchodol-
skiego. W ślad za nim poszedł Hen-
ryk, a za nim nieznajomy, który bez
ogródki zbił twierdzenie Potrza-
skiego.
— O! to mi się podoba., to dopiero
obraz co się nazywa — powtarzał
Łubowski oglądając ze wszystkich
stron bitwę amazonek — ach, z ja-
kąż naturalnością oddane są te ko-
nie.. doprawdy, że ich przednie nogi
zdają się odstawać od płótna., a gło-
wy jak kształtne., z jakąż dumą pod-
niesione ich karki., cóż za ogień w
ich spojrzeniu., niech mnie wszyscy
diabli wezmą! jeślibym nie przysiągł,
że wnet ujrzę je galopujące po tych
salach.
— Prawda, że pięknie oddane są
te rumaki — rzekł Henryk, przykła-
dając do oka złożoną rękę w kształ-
cie perspektywy — szkoda tylko, że
malarz za zbyt jednostajne dał im
postacie... a zresztą, ich barwa nie-
zbyt świetna, nie na konie, które
długi już może czas przepędziły
wśród bitwy, wystawione na kurz
i spiekę.
— Co tam., co tam — rzekł Łu-
bowski — czy to podobna uważać
na takie bagatele.
— Nie tylko te, jak pan się wyra-
ziłeś, bagatele, są wadami tego obra-
zu, znajdzie się tu jeszcze jeden
wielki, bardzo wielki błąd w wyko-
naniu ludzi siedzących na tych ko-
niach — bo i powiedz mi pan, do
czego podobna ta amazonka, której
twarz niewykończona jak należy..
ciało czerwone., nienaturalne., albo
ten rycerz psujący tylko efekt całe-
go obrazu.
— Boże! przebacz mu, bo nie wie,
co mówi! — rzekł półgłosem tenże
sam mężczyzna, który już raz wytk-
nął Henrykowi mylność sądu i po-
woli, wzruszając ramionami, prze-
szedł do następnej sali. Henryk mar-
sem spojrzał na mówiącego i dalej
powiódł swojego towarzysza. Obej-
rzawszy rząd portretów, dwaj nasi
bohaterzy ujrzeli się nakoniec
w ostatnim salonie, przed rodzajo-
wymi obrazami pana Pęczarskiego.
Znowu Łubowski nie mógł się na-
patrzyć, to scenie zaciągania pożycz-
ki, w której charakterystyczna twarz
Żyda, postać plenipotenta i dwóch
młodych paniczów, pobudzały go do
mimowolnego prawie śmiechu; —
to portretowi lichwiarza przypatru-
jącego się dukatom przy płomieniu
świecy; to znowu amatorom herbaty
i kuriera, które to obrazy naturalno-
ścią i dzielnym oddaniem charakte-
rów w rysach twarzy i ruchach, każ-
dego zająć musiały. Jeden tylko
Henryk z niesmakiem odwrócił się
do prac naszego Hogartha, twierdząc,
że sceny tak gminne, tak pospolite,
niewarte ażeby je przenosić na płót-
no.
— Zdaje mi się, że już dosyć na-
patrzyłeś się pan temu błazeństwu
— rzekł, trącając wieśniaka z uśmie-
chem przypatrującego się licu lich-
wiarza — venez de I’autre cote..
jeszcześmy nie widzieli wszystkiego.
Łubowski usłuchał słów Henryka
i uszedłszy parę kroków, ujrzał się
naprost świętej familii p. Hadzie-
wicza.
Jakaś boska prostota rozlana w ca-
łym tym utworze artysty, wszystkich
przejmowała mimowolną czcią i po-
szanowaniem . — Święta twarz Ma-
rii — naiwna postać Jezusa; zgrzy-
białe lice Elżbiety, — pełne uwiel-
bienia spojrzenie ś. Jana i na ko-
niec głowa Józefa, wyglądającego
zza złamanej kolumny, przydawały
temu obrazowi, przy wyrazie malu-
jącej się tu we wszystkim prostoty,
jakiś* niewypowiedziany urok... coś
świętego, natchnionego. Bo rzeczy-
wiście, natchnionym był artysta,
kiedy jego pędzel tworzył tę cu-
downą grupę. Nie dziwmy się więc,
że nawet Łubowski, który więcej
się znał na rasie koni, jak na sztu-
kach pięknych, nie mógł bez zajęcia
spoglądać na wznoszącą się przed
nim świętą familię.
— Byłby to obraz zupełnie do-
bry — rzekł znowu Henryk —
wskazując pracę pana Hadziewicza—
gdyby nie dwa wielkie błędy, ja-
kich ciężko przebaczyć artyście: raz,
że ciało św. Jana jak na dziecko za
ciemne... a jego głowa za zbyt wiel-
ka... apres...
— Przestań pan... na miłość boską,
przestań! — zawołał, przerywając
ten sam mężczyzna, który już po
dwakroć zbił zdanie Henryka —
przestań... bo doprawdy zmusisz
mnie, że będę musiał uciec... ażeby
nie słuchać takich niedorzeczności.
87