Stanisław
Rodziński
Wszystko to spowodowało sporą niechęć do pokolenia kolorystów, nie-
chęć do ich artystycznej i etycznej postawy, może raczej do braku klarownej
postawy artystycznej i etycznej nijakości.
W latach sześćdziesiątych za wcześnie było na sensowne oceny. Jedni
szydzili, cytując anegdotyczne rozmowy przy korekcie: „co to jest malar-
stwo? Malarstwo to gra kolorów". Inni, szanując profesorów, raz przyzna-
wali im rację, innym razem robili swoje.
Bunt (czy to zresztą właściwe słowo?), a raczej sprzeciw, który dotyczył
kolorystów i ich pracy pedagogicznej, był jak sądzę zjawiskiem normal-
nym, występującym w każdej zdrowej sytuacji pedagogicznej. Wydaje mi
się, że sprzeciw budził napuszony paternalizm niektórych profesorów tego
pokolenia, jeżeli dochodziło do konfliktów na tle samego malowania — to
były one również wypadkową czasowej zapaści wojennej, w wyniku której
początki kolorystów, ich teorii i twórczej praktyki sięgały niemalże zamierz-
chłej przeszłości. Młodzież tęskniła za nowością, dynamiką, rewolucją (rów-
nież w sztuce), dużo stosunkowo wiedziała o tym co dzieje się na Zacho-
dzie (tzn. we Francji). Nauczyciele, mimo że młodzi, należeli do przeszłości.
Oczywiście z perspektywy lat łatwiej dostrzec manowce czy nieporozu-
mienia pedagogiki kolorystów. W jakimś sensie ujawnia to wspomnienie
Jacka Sienickiego, który opowiadał mi o takim zdarzeniu: Cybis podchodzi
do studenta malującego akt i zapytuje: proszę pana, a gdzie głowa? Na to
student: panie profesorze, ja nie toleruję literatury w obrazie.
Otóż wydaje mi się, że dla pokolenia tych malarzy obraz miał być przede
wszystkim „rozstrzygnięty po malarsku". Dotyczyło to oczywiście jakości
obrazu, dotyczyło formy, ale wiadomo było, że oznaczało to równocześnie
nieskrywaną niechęć do obrazów innych niż krajobraz, martwa natura,
portret, akt czy wnętrze. Obraz opowiadający, wyrażający, mający swój
dramat wynikający z treści — nie wchodził w grę. To przekonanie było tak
mocne, że praktycznie żaden z kapistów nie namalował obrazu, który by
kanon ten naruszał — wyłączając oczywiście epizod socrealizmu.
Również chyba dlatego pedagogów tamtego pokolenia tak w istocie
mało obchodziło dochodzenie do obrazu, szkicowniki, rysunki, notatki.
Oczywiście tak jak w każdym przypadku, tak i tu nie można podawać do
wierzenia tych faktów. Były wyjątki, byliśmy nieraz zaskakiwani raptownie
innymi korektami. Zasada pozostawała jednak niezmienna. Liczył się ob-
raz, rozstrzygnięty, harmonijnie zbudowany kolorem. W ten sposób kapi-
ści, tak wielbiący Bonnarda — wzięli od niego tylko tę część najłatwiejszą
— kolorystyczną delektację. Pomijali radykalne cięcia kadrowania (robił
to jedynie J.Czapski), zaskakującą deformację, konstrukcję obrazu zbudo-
waną na niezwykłych, wzajemnie się wykluczających zestawieniach kolo-
rystycznych. Przyjęli harmonię — pominęli szaleństwo.
Jeżeli wspominam tu Czapskiego, to dlatego, że życie jego potoczyło się
inaczej, nie był formalnie nauczycielem, chociaż jest dla wielu mistrzem
i przewodnikim.
12
Rodziński
Wszystko to spowodowało sporą niechęć do pokolenia kolorystów, nie-
chęć do ich artystycznej i etycznej postawy, może raczej do braku klarownej
postawy artystycznej i etycznej nijakości.
W latach sześćdziesiątych za wcześnie było na sensowne oceny. Jedni
szydzili, cytując anegdotyczne rozmowy przy korekcie: „co to jest malar-
stwo? Malarstwo to gra kolorów". Inni, szanując profesorów, raz przyzna-
wali im rację, innym razem robili swoje.
Bunt (czy to zresztą właściwe słowo?), a raczej sprzeciw, który dotyczył
kolorystów i ich pracy pedagogicznej, był jak sądzę zjawiskiem normal-
nym, występującym w każdej zdrowej sytuacji pedagogicznej. Wydaje mi
się, że sprzeciw budził napuszony paternalizm niektórych profesorów tego
pokolenia, jeżeli dochodziło do konfliktów na tle samego malowania — to
były one również wypadkową czasowej zapaści wojennej, w wyniku której
początki kolorystów, ich teorii i twórczej praktyki sięgały niemalże zamierz-
chłej przeszłości. Młodzież tęskniła za nowością, dynamiką, rewolucją (rów-
nież w sztuce), dużo stosunkowo wiedziała o tym co dzieje się na Zacho-
dzie (tzn. we Francji). Nauczyciele, mimo że młodzi, należeli do przeszłości.
Oczywiście z perspektywy lat łatwiej dostrzec manowce czy nieporozu-
mienia pedagogiki kolorystów. W jakimś sensie ujawnia to wspomnienie
Jacka Sienickiego, który opowiadał mi o takim zdarzeniu: Cybis podchodzi
do studenta malującego akt i zapytuje: proszę pana, a gdzie głowa? Na to
student: panie profesorze, ja nie toleruję literatury w obrazie.
Otóż wydaje mi się, że dla pokolenia tych malarzy obraz miał być przede
wszystkim „rozstrzygnięty po malarsku". Dotyczyło to oczywiście jakości
obrazu, dotyczyło formy, ale wiadomo było, że oznaczało to równocześnie
nieskrywaną niechęć do obrazów innych niż krajobraz, martwa natura,
portret, akt czy wnętrze. Obraz opowiadający, wyrażający, mający swój
dramat wynikający z treści — nie wchodził w grę. To przekonanie było tak
mocne, że praktycznie żaden z kapistów nie namalował obrazu, który by
kanon ten naruszał — wyłączając oczywiście epizod socrealizmu.
Również chyba dlatego pedagogów tamtego pokolenia tak w istocie
mało obchodziło dochodzenie do obrazu, szkicowniki, rysunki, notatki.
Oczywiście tak jak w każdym przypadku, tak i tu nie można podawać do
wierzenia tych faktów. Były wyjątki, byliśmy nieraz zaskakiwani raptownie
innymi korektami. Zasada pozostawała jednak niezmienna. Liczył się ob-
raz, rozstrzygnięty, harmonijnie zbudowany kolorem. W ten sposób kapi-
ści, tak wielbiący Bonnarda — wzięli od niego tylko tę część najłatwiejszą
— kolorystyczną delektację. Pomijali radykalne cięcia kadrowania (robił
to jedynie J.Czapski), zaskakującą deformację, konstrukcję obrazu zbudo-
waną na niezwykłych, wzajemnie się wykluczających zestawieniach kolo-
rystycznych. Przyjęli harmonię — pominęli szaleństwo.
Jeżeli wspominam tu Czapskiego, to dlatego, że życie jego potoczyło się
inaczej, nie był formalnie nauczycielem, chociaż jest dla wielu mistrzem
i przewodnikim.
12