Universitätsbibliothek HeidelbergUniversitätsbibliothek Heidelberg
Metadaten

Malinowski, Jerzy [Hrsg.]; Siemiradzki, Henryk [Gefeierte Pers.]
Co znajduje się w obrazach Henryka Siemiradzkiego? — Sztuka Europy Wschodniej /​ The Art of Eastern Europe, Band 5: Warszawa: Polski Instytut Studiów nad Sztuką Świata, 2017

DOI Seite / Zitierlink: 
https://doi.org/10.11588/diglit.45642#0217

DWork-Logo
Überblick
loading ...
Faksimile
0.5
1 cm
facsimile
Vollansicht
OCR-Volltext
Henryk Siemiradzki - malarz słowa

213

przez moją małżonkę nie przemawiała wtedy nie-
godziwość, lecz gorycz, która w nadmiarze wypeł-
niała jej serce, która skapywała z jej warg, mimo iż
nie była tego świadoma.
Zacisnąłem zęby i milczałem... Dobrze ukry-
łem swój ból w owej chwili... Nazajutrz natomiast
wstałem z łóżka. Moja żona próbowała mnie przed
tym powstrzymać, ze łzami prosiła mnie, bym dalej
leżał, ale wszystko na próżno; odpowiedziałem jej
słodkim acz chłodnym głosem, że chcę i muszę się
podnieść... Jakże niezwykła jest siła ludzkiej woli!
Ja, który niedawno uważałem się za niezdolnego
do wyjścia na krok z mego łóżka, trzy dni później
stałem za moim kontuarem; blady niczym trup,
poruszałem się z trudem, ale wreszcie tam byłem
i wykonywałem swój obowiązek.
Od tego momentu nasze życie całkiem się zmie-
niło, gdyż istniało coś, co nas dzieliło. Kochaliśmy
się wciąż, a między nami padały jedynie czułe i do-
bre słowa, a jednak to nie było to samo, co dawniej.
Jedna myśl niczym pszczoła użądliła umysł mojej
małżonki: gdybym to nie ja stanął na drodze jej
przeznaczenia, gdyby to nie mnie poślubiła, może
byłaby bardziej szczęśliwa, a przynajmniej mniej
niezadowolona; tę myśl u niej zgadywałem, i nie
potrafiłem jej wybaczyć. Targało mną przeczucie,
że jeślibym umarł, to moja żona byłaby szczęśliwsza,
wolna niczym nasz młody sąsiad, który straciwszy
jakiś czas temu podstarzałą towarzyszkę swego ży-
cia, przybrał kapelusz kirem na znak żałoby, iż nie
opuściła go nieco szybciej, pozwalając mu cieszyć
się wedle uznania niezmierzonym bogactwem, któ-
regoż to dziedzicem go uczyniła.
Od pewnego czasu wdowiec, popadłszy w me-
lancholię, spędzał wiele godzin przy oknie, wpa-
trując się w błękit nieba, albo może w nasze szyby,
tego nie potrafiłem odgadnąć, w każdym razie mę-
ska sylwetka rysowała się często na czerwonym tle
jego aksamitnych zasłon. Niewiele mnie to wszakże
obchodziło, miałem też o wiele ważniejsze sprawy,
o których musiałem myśleć, zwłaszcza o z dnia na
dzień większej zmianie, jaką dostrzegałem w za-
chowaniu mej żony. W miejsce jej jakże szczerego
i wręcz dziecinnego wyrazu twarzy, prawdziwego
czaru jej błękitnych oczu, pojawił się jakiś nieokre-
ślony, enigmatyczny niepokój... jakaś skrywana
niegodziwość, jakiś wstręt opanowywał jej duszę.
Walczyła z nim na próżno, nie było to już dla mnie
żadną tajemnicą. Nużyły ją jej zajęcia i często po-
zwalała, by z jej warg spływała gorycz większa, niż

mógłbym się po niej spodziewać. Cierpiała praw-
dziwe męczeństwo, jednak milczała.
Przypominam sobie, że był to piękny jesienny
dzień, niedziela. Moja żona wydawała mi się mniej
nerwowa niż zazwyczaj, zaproponowałem jej zatem
spacer; nie wychodziliśmy razem od dłuższego cza-
su. Tym razem jednak wyraziła zgodę, i wkrótce
byliśmy gotowi.
Kareta naszego sąsiada sposobiła się do odjaz-
du, zatrzymaliśmy się na moment, by ją przepuścić.
Wdowiec czekał już przed wejściem, z jedną stopą
opartą o schodek karety, przekazując swe rozkazy
kucharzowi jasnym i pewnym głosem, głosem pana
przyzwyczajonego do niezwłocznego posłuszeń-
stwa służby. Był to przystojny młodzieniec o dys-
tyngowanym wyglądzie, ubrany z dobrym gustem
i elegancją; było mu nader do twarzy w żałobie.
Od czasu minionej choroby mój wygląd dość się
zmienił: moja twarz wychudła i zbladła, odzienie
moje postarzało się, a rękawiczki były wątpliwej już
świeżości, czyniąc ze mnie smutny obiekt porówna-
nia z owym pięknym młodzieńcem.
Ujrzałem, jak wzrok mojej żony przesuwa się
z jednego z nas na drugiego. Ściągnęła brwi; zrozu-
miałem, że nas porównywała; nie potrafiłem jednak
zgadnąć, czy czyniła to po raz pierwszy. Od tego
momentu nasz spacer stał się dla mnie prawdzi-
wym męczeństwem. Coś szeptało sercu, że mojej
żonie bardziej odpowiadałoby podróżować karetą
niż iść pieszo ze mną. Podejrzewałem wręcz, że być
może wstydziła się nawet wspierać na moim ramie-
niu! Od tej chwili nie zaproponowałem jej więcej
spaceru.
Minęło jeszcze kilka miesięcy. Wróciłem raz do
domu później niż zwykle, nie zastając tam nikogo.
Nie zdziwiło mnie to zbytnio, bowiem wiedziałem,
że moja żona musiała często wychodzić z domu
przez swą pracę. Przez chwilę nie zapalałem świa-
tła... Potem, zaczynając odczuwać niepokój, pod-
niosłem się, podszedłem do stoliczka i zapaliłem
naszą lampę, i - o ja nieszczęsny! - spostrzegłem
otwarty list...
Poczułem, że drżę. Pismo należało do mojej
żony i brzmiało następująco:
„Nie oskarżaj mnie, mój drogi, lecz spróbuj
mnie zapomnieć. Nie potrafię dłużej dawać Ci
szczęścia... Wierz mi, walczyłam dość długo, lecz
nie mogłam przezwyciężyć fali odradzających się
we mnie pragnień. Zmuszać się do wykonywania
prac, które napawają mnie wstrętem - to przekra-
czało moje siły. Biorąc Cię za męża, mało znałam
 
Annotationen