Z Leszczkowa w świat
Odwróciłam się. Boże! Te same oczy — czarne, błyszczące, radosne, ten
sam uśmiech. To przecież siostra Bernarda. Ona ma chyba dziewięćdzie-
siąt lat. Wstąpiła do klasztoru w 1939. Nazywałyśmy ją jej prawdziwym,
świeckim imieniem — Panna Czesia. Rzuciłyśmy się sobie w ramiona.
W tym czasie, kiedy Roman studiował na Uniwersytecie w Los An-
geles, mieszkał w pokoju wynajętym w domu polskich emigrantów Pań-
stwa Latosów. Nie mieli oni dzieci, niemniej dorobili się pewnej fortuny
w czasie swojego pobytu w Stanach. Romana strasznie lubili. Zresztą za-
wdzięczał im wiele, bo dzięki nim uzyskał obywatelstwo amerykańskie.
Przyjaciółka pani Latosowej, dość zresztą leciwa, zgodziła się na fikcyjne
małżeństwo z Romanem. Ponieważ była obywatelką amerykańską, automa-
tycznie więc on też je dostał. W pewnym momencie państwo Latosowie,
którzy zastanawiali się, co zrobić ze zdobytą w Stanach fortuną, zapropo-
nowali Romanowi, że wszystko mu zapiszą, ale pod warunkiem, że zosta-
nie w Los Angeles i „zamknie im oczy”. Byli to już ludzie w podeszłym
wieku. Roman nie zgodził się. Natomiast wystąpił z zupełnie inną pro-
pozycją. Powiedział im, że powinni założyć fundację na rzecz sierocińców
w Polsce i dzieci, które się tam znajdują. Trzeba bowiem dodać, że pani
Latosowa w dzieciństwie wychowywała się w Domu Dziecka. Państwo La-
tosowie zgodzili się. Bardzo im się podobała ta myśl. Doszło do tego, że
fundacja zaistniała i zaczęła działać. Została nazwana „Sierotka Marysia”
i prowadził ją Roman. Początkowo Roman raz w miesiącu przysyłał pewną
kwotę dla jednego z Domów Dziecka w Krakowie, którym się opiekował.
W ten sposób dofinansowywane były albo wczasy, albo jakieś specjalne wy-
cieczki czy wyjazdy. Później szereg razy dziesiątka bardzo dobrze sprawu-
jących się dzieci przyjeżdżała do Zalesia na Boże Narodzenie. Ale to miało
też i swoje wady — piękny luksusowy dom, choinka, prezenty, a potem
powrót do Domu Dziecka. To dla tych biedaków był po prostu szok. Dla-
tego wycofali się z tego pomysłu i dlatego uznali, że najlepiej będzie zająć
się młodzieżą, która kończy pobyt w Domu Dziecka i szkołę podstawową,
i idzie w życie właściwie z pustymi rękami, nie bardzo wiedząc, co ze sobą
zrobić. Od tego momentu pojawiały się w Zalesiu na Boże Narodzenie,
czy na Wielkanoc, czy także jakieś dwa tygodnie w czasie wakacji szesna-
sto-, siedemnastolatki, które chciały się dalej uczyć i według opiekunów
z Domu Dziecka, były to dzieci, które były w stanie kontynuować naukę.
Oni dostawali stypendium na mieszkanie i na życie, czasem dorabiali sobie
i kończyli poziom licealny, a nawet wyższe studia. To obejmowało nielicz-
ną młodzież, ale efekty były wspaniałe. Pamiętam kiedyś na Boże Naro-
412
Odwróciłam się. Boże! Te same oczy — czarne, błyszczące, radosne, ten
sam uśmiech. To przecież siostra Bernarda. Ona ma chyba dziewięćdzie-
siąt lat. Wstąpiła do klasztoru w 1939. Nazywałyśmy ją jej prawdziwym,
świeckim imieniem — Panna Czesia. Rzuciłyśmy się sobie w ramiona.
W tym czasie, kiedy Roman studiował na Uniwersytecie w Los An-
geles, mieszkał w pokoju wynajętym w domu polskich emigrantów Pań-
stwa Latosów. Nie mieli oni dzieci, niemniej dorobili się pewnej fortuny
w czasie swojego pobytu w Stanach. Romana strasznie lubili. Zresztą za-
wdzięczał im wiele, bo dzięki nim uzyskał obywatelstwo amerykańskie.
Przyjaciółka pani Latosowej, dość zresztą leciwa, zgodziła się na fikcyjne
małżeństwo z Romanem. Ponieważ była obywatelką amerykańską, automa-
tycznie więc on też je dostał. W pewnym momencie państwo Latosowie,
którzy zastanawiali się, co zrobić ze zdobytą w Stanach fortuną, zapropo-
nowali Romanowi, że wszystko mu zapiszą, ale pod warunkiem, że zosta-
nie w Los Angeles i „zamknie im oczy”. Byli to już ludzie w podeszłym
wieku. Roman nie zgodził się. Natomiast wystąpił z zupełnie inną pro-
pozycją. Powiedział im, że powinni założyć fundację na rzecz sierocińców
w Polsce i dzieci, które się tam znajdują. Trzeba bowiem dodać, że pani
Latosowa w dzieciństwie wychowywała się w Domu Dziecka. Państwo La-
tosowie zgodzili się. Bardzo im się podobała ta myśl. Doszło do tego, że
fundacja zaistniała i zaczęła działać. Została nazwana „Sierotka Marysia”
i prowadził ją Roman. Początkowo Roman raz w miesiącu przysyłał pewną
kwotę dla jednego z Domów Dziecka w Krakowie, którym się opiekował.
W ten sposób dofinansowywane były albo wczasy, albo jakieś specjalne wy-
cieczki czy wyjazdy. Później szereg razy dziesiątka bardzo dobrze sprawu-
jących się dzieci przyjeżdżała do Zalesia na Boże Narodzenie. Ale to miało
też i swoje wady — piękny luksusowy dom, choinka, prezenty, a potem
powrót do Domu Dziecka. To dla tych biedaków był po prostu szok. Dla-
tego wycofali się z tego pomysłu i dlatego uznali, że najlepiej będzie zająć
się młodzieżą, która kończy pobyt w Domu Dziecka i szkołę podstawową,
i idzie w życie właściwie z pustymi rękami, nie bardzo wiedząc, co ze sobą
zrobić. Od tego momentu pojawiały się w Zalesiu na Boże Narodzenie,
czy na Wielkanoc, czy także jakieś dwa tygodnie w czasie wakacji szesna-
sto-, siedemnastolatki, które chciały się dalej uczyć i według opiekunów
z Domu Dziecka, były to dzieci, które były w stanie kontynuować naukę.
Oni dostawali stypendium na mieszkanie i na życie, czasem dorabiali sobie
i kończyli poziom licealny, a nawet wyższe studia. To obejmowało nielicz-
ną młodzież, ale efekty były wspaniałe. Pamiętam kiedyś na Boże Naro-
412