wówczas zobaczyłem w oczach Jana Białostockiego łzy, które starał się, z właściwą uczonym
niezdarnością, niepostrzeżenie wytrzeć. I nie ja jeden zobaczyłem te łzy, i nie ja jeden byłem
ogromnie zaskoczony.
Później spotkań było o wiele więcej, ale znów utrwaliły się w mej pamięci te, które
związane były z organizowaniem i z przebiegiem Kongresu Kultury, który w grudniu 1981 r.
miał odbyć się jako pierwszy wolny sejm twórców. W sali bowiem i kuluarach Teatru
Dramatycznego spotkała się już nie „toute Varsovie", ale „toute Pologne". Jednym ze
współorganizatorów był — z ramienia Komitetu Porozumienia Związków Twórczych —
właśnie Jan Białostocki, z właściwą mu umiejętnością prowadzący zebrania, łagodzący
nieporozumienia, służący dobrą, bo sensowną radą. Był bowiem profesor znakomitym
mediatorem i pamiętam, że parokrotnie wspomniał (bo mu to w sposób widoczny sprawiło
przyjemność), jak to pewien dygnitarz, po rozmowie o tym przygotowywanym Kongresie,
powiedział mu: „Ależ pan jest centrystą!"
Ten fakt aktywnego uczestnictwa w organizowaniu Kongresu też może dziwić, o ile
bowiem Jan Białostocki w przygotowywaniu tego rodzaju imprez miał wieloletnie doświad-
czenie, to jednak ta różniła się w sposób zasadniczy od wszystkich poprzednich. W tamtych
me trzeba było opuszczać wygodnej „wieży z kości słoniowej", spotkania odbywały się w
salonach „nauki czystej", tym razem zaś, w gorącej Polsce '81, spotkanie miało inny
wydźwięk, inną temperaturę, inny ton. Nie sądzę, by Jan Białostocki sam wystąpił z
inicjatywą zorganizowania tego Kongresu, nie przypuszczam też, by starał się wejść do kręgu
organizatorów. Jemu to raczej zaproponowano, a on się zgodził, był bowiem człowiekiem
najwyższej odpowiedzialności. Także społecznej. I sądzę, że przygotowując wybór polskich
przekładów swego umiłowanego Erwina Panofsky'ego, świadomie tom zamknął klamrą
eseju W obronie wieży z kości słoniowej. A kiedy stało się to sprawą wyboru i decyzji, podjął
złożoną mu propozycję i opuścił wygodny apartament nauki, by w swoim mieście, w swoim
kraju, znaleźć się tam, gdzie należało.
Drugiego dnia Kongresu Kultury wybrano mnie (a to znaczy, Białostocki mnie w to
„wrobił") do komisji wniosków i w gabinecie na zapleczu siedzieliśmy do późna w noc
dyskutując proponowaną przez Andrzeja Kijowskiego deklarację i rozpatrując sypiące się
obficie wnioski i postulaty. Nie było sposobu uporać się z tym wszystkim, postanowiliśmy się
więc spotkać następnego dnia rano, na godzinę przed rozpoczęciem obrad, i opuściliśmy
opustoszały przybytek Melpomeny. Było zimno, po plecach i ulicach miotło suchym,
dotkliwym śniegiem, na Starym Mieście (gdzie nocowałem w gościnnym pokoju lokalu SHS)
porykiwali zapóźnieni pijacy.
Zerwałem się dość wcześnie rano, by przed umówionym zebraniem kupić jeszcze bilet do
Lublina, gdzie miałem na KUL-u prowadzić w poniedziałek zajęcia. Było nadal zimno, nadal
miotło suchym, dotkliwym śniegiem, a pustka na ulicy nie dziwiła w ten niedzielny poranek. I
wówczas na rogu Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia spotkałem się niespodziewanie z
5'
67
niezdarnością, niepostrzeżenie wytrzeć. I nie ja jeden zobaczyłem te łzy, i nie ja jeden byłem
ogromnie zaskoczony.
Później spotkań było o wiele więcej, ale znów utrwaliły się w mej pamięci te, które
związane były z organizowaniem i z przebiegiem Kongresu Kultury, który w grudniu 1981 r.
miał odbyć się jako pierwszy wolny sejm twórców. W sali bowiem i kuluarach Teatru
Dramatycznego spotkała się już nie „toute Varsovie", ale „toute Pologne". Jednym ze
współorganizatorów był — z ramienia Komitetu Porozumienia Związków Twórczych —
właśnie Jan Białostocki, z właściwą mu umiejętnością prowadzący zebrania, łagodzący
nieporozumienia, służący dobrą, bo sensowną radą. Był bowiem profesor znakomitym
mediatorem i pamiętam, że parokrotnie wspomniał (bo mu to w sposób widoczny sprawiło
przyjemność), jak to pewien dygnitarz, po rozmowie o tym przygotowywanym Kongresie,
powiedział mu: „Ależ pan jest centrystą!"
Ten fakt aktywnego uczestnictwa w organizowaniu Kongresu też może dziwić, o ile
bowiem Jan Białostocki w przygotowywaniu tego rodzaju imprez miał wieloletnie doświad-
czenie, to jednak ta różniła się w sposób zasadniczy od wszystkich poprzednich. W tamtych
me trzeba było opuszczać wygodnej „wieży z kości słoniowej", spotkania odbywały się w
salonach „nauki czystej", tym razem zaś, w gorącej Polsce '81, spotkanie miało inny
wydźwięk, inną temperaturę, inny ton. Nie sądzę, by Jan Białostocki sam wystąpił z
inicjatywą zorganizowania tego Kongresu, nie przypuszczam też, by starał się wejść do kręgu
organizatorów. Jemu to raczej zaproponowano, a on się zgodził, był bowiem człowiekiem
najwyższej odpowiedzialności. Także społecznej. I sądzę, że przygotowując wybór polskich
przekładów swego umiłowanego Erwina Panofsky'ego, świadomie tom zamknął klamrą
eseju W obronie wieży z kości słoniowej. A kiedy stało się to sprawą wyboru i decyzji, podjął
złożoną mu propozycję i opuścił wygodny apartament nauki, by w swoim mieście, w swoim
kraju, znaleźć się tam, gdzie należało.
Drugiego dnia Kongresu Kultury wybrano mnie (a to znaczy, Białostocki mnie w to
„wrobił") do komisji wniosków i w gabinecie na zapleczu siedzieliśmy do późna w noc
dyskutując proponowaną przez Andrzeja Kijowskiego deklarację i rozpatrując sypiące się
obficie wnioski i postulaty. Nie było sposobu uporać się z tym wszystkim, postanowiliśmy się
więc spotkać następnego dnia rano, na godzinę przed rozpoczęciem obrad, i opuściliśmy
opustoszały przybytek Melpomeny. Było zimno, po plecach i ulicach miotło suchym,
dotkliwym śniegiem, na Starym Mieście (gdzie nocowałem w gościnnym pokoju lokalu SHS)
porykiwali zapóźnieni pijacy.
Zerwałem się dość wcześnie rano, by przed umówionym zebraniem kupić jeszcze bilet do
Lublina, gdzie miałem na KUL-u prowadzić w poniedziałek zajęcia. Było nadal zimno, nadal
miotło suchym, dotkliwym śniegiem, a pustka na ulicy nie dziwiła w ten niedzielny poranek. I
wówczas na rogu Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia spotkałem się niespodziewanie z
5'
67