WSPOMNIENIE O PROFESORZE
Dokonania naukowe i pedagogiczne zmarłego Profesora
Tadeusza Dobrowolskiego omówił już zwięźle Piotr Krakow-
ski, zdecydowałem się jednak na skreślenie tych kilku bardzo
osobistych refleksji, w przekonaniu, że pełnia człowieczeństwa
ujawnia nam się nie tylko w wydanych tomach prac czy go-
dzinach wygłoszonych wykładów. Jednocześnie wiem, że
mało mam dla takich refleksji podstaw. Chyba tę jedną:
bardzo późno, już w samej jesieni Jego życia zbliżyłem się
doń i stałem niemal przyjacielem. Piszę: niemal, bowiem
dzieliła nas bariera pokoleń i coś, co tylko dla nas — Kra-
kowian — jest zrozumiałe: pewna hierarchia humanistycznej
„umowy społecznej".
Profesora Tadeusza Dobrowolskiego znałem, rzec można,
„dwufazowo". Najpierw — jako profesora-nauczyciela w cza-
sie studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, rozpoczętych
w 1947 r. Potem nastąpiła dłuższa przerwa i znajomość nasza
stała się czysto formalna i okazjonalna. Dopiero w późnych
latach sześćdziesiątych tak się jakoś złożyło, że spotkaliśmy
się parokrotnie na kawie i owe spotkania przeobraziły się
w pewien porządek: najpierw odbywały się w „Literackiej"
lub w barku „Pawilonu Wystawowego", następnie w „Kop-
ciuszku" (chyba byłem tam po raz ostatni z Profesorem
w roku 1981). Ostatnie lata to były już tylko odwiedziny
w domu, gdzie przykuty fizyczną niesprawnością, zacho-
wywał aż do ostatka umysł całkowicie jasny, rzec można
czysty w najpełniejszym znaczeniu tego słowa. Czekała tam
na mnie zawsze mała kawa z mlekiem w myśl zasady, gło-
szonej przez Profesora, że kawa wprawdzie poszerza naczynia
krwionośne, ale skoro nikotyna je zwęża, to mała kawa
i papieros jakoś się wzajemnie neutralizują.
W pierwszej fazie, w czasie studiów, nigdy nie doszedłem
z Profesorem do takiego zbliżenia, jakie zarysowało się (po-
mimo różnicy wieku i owego szacownego krakowskiego
hierarchizmu) pomiędzy ówczesnym studentem a jego mis-
trzami: Adamem Bochnakiem, Jerzym Szabłowskim, a nawet
Wojsławem Mole. Nie doszedłem, bowiem krąg zainteresowań
Profesora, choć szeroki (co tak trafnie podkreślił Piotr w swym
nekrologu), nie obejmował tego, co mnie pociągało — rene-
sansu i manieryzmu, trochę i dlatego, że miałem wówczas do
Profesora pecha. Najpierw zgromił mnie, gdy po przygotowa-
niu nowej ekspozycji w Sukiennicach zakwestionowałem
szczególnie reprezentacyjne miejsce Szalu Podkowińskiego,
obrazu, który wydawał mi się (i zresztą wydaje nadal) artys-
tycznie słaby, a potem jeszcze oblał na egzaminie z muzeal-
nictwa. I co najgorsze: w obu wypadkach miał rację.
Do Zakładu (dziś — Instytutu) przy ul. św. Anny Profesor
przychodził z pobliskiej Garncarskiej najczęściej okutany
płaszczem i fantazyjnie zarzuconym długim szalem, z laseczką
a nieraz i termosem. Często zajęcia odwoływał, wówczas gdy
nabawiał się „takiego specyficznego kataru", przed którym
czuł ogromny respekt. Na wykładach zasiadał wpatrzony
w odległy styk ścian i sufitu albo z zamkniętymi oczami.
Otwierał jo tylko po to, by sprawdziwszy, co jest wyświet-
lane, wiedzieć, kiedy stuknąć laską na asystenta, który pod-
kładał książki z ilustracjami ped epidiaskop.
Wszyscyśmy się z Profesora trochę podśmiewali, ale to
należy też do krakowskiego rytuału: można być profesorem
nadzwyczajnym czy zwyczajnym, ale profesorem prawdziwym
zostaje się wówczas, gdy podbudowuje się swą własną psycho-
-fizyczną sylwetkę tą jakąś aurą indywidualizmu, oryginal-
ności i niepowtarzalności.
Jeśli zaś chodzi o same wykłady, to — chociaż Profesor
wcale nie dbał o popisy oratorskie — ściągały tłumy, były
bowiem wzorowe w logicznej konstrukcji, w bogactwie słow-
nictwa i w niebywałej pamięciowej pojemności (o ile sobie
przypominam Tadeusz Dobrowolski prawie nigdy nie posłu-
giwał się notatkami). I jeszcze jedno: z największym wy-
czuciem mówił zawsze o malarstwie; malarstwo nie tylko znał,
ale i czuł. Był przecież sam malarzem (w jego mieszkaniu
znajdowało się kilka jego prac zbliżonych do malarstwa ka-
pistów z pierwszej ich fazy urzeczenia Pankiewiczem i Bon-
nardem). Można mieć z perspektywy czasu wątpliwości, co
do postulowanej przez Niego - — w latach propagowania
socrealizmu — postawy twórcy realistycznego, ale Profesor
nie pisał tak, by się komuś przypodobać, lecz uważając na-
prawdę, że współczesna sztuka znalazła się w potrzasku
własnej wolności.
Jakże inny, o ileż pełniejszy ukazał mi się jednak Profesor
w drugiej fazie naszej znajomości „przy małej czarnej".
Przede wszystkim ujawniły się w Nim te cechy humanizmu,
które cenię najwyżej — życzliwość dla ludzi i refleksyjny,
z perspektywy jakby, sposób patrzenia na sprawy. O nie-
bywałej pracowitości, niemal niepolskiej, połączonej z su-
miennością i systematycznością napisał dostatecznie wiole
320
Dokonania naukowe i pedagogiczne zmarłego Profesora
Tadeusza Dobrowolskiego omówił już zwięźle Piotr Krakow-
ski, zdecydowałem się jednak na skreślenie tych kilku bardzo
osobistych refleksji, w przekonaniu, że pełnia człowieczeństwa
ujawnia nam się nie tylko w wydanych tomach prac czy go-
dzinach wygłoszonych wykładów. Jednocześnie wiem, że
mało mam dla takich refleksji podstaw. Chyba tę jedną:
bardzo późno, już w samej jesieni Jego życia zbliżyłem się
doń i stałem niemal przyjacielem. Piszę: niemal, bowiem
dzieliła nas bariera pokoleń i coś, co tylko dla nas — Kra-
kowian — jest zrozumiałe: pewna hierarchia humanistycznej
„umowy społecznej".
Profesora Tadeusza Dobrowolskiego znałem, rzec można,
„dwufazowo". Najpierw — jako profesora-nauczyciela w cza-
sie studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, rozpoczętych
w 1947 r. Potem nastąpiła dłuższa przerwa i znajomość nasza
stała się czysto formalna i okazjonalna. Dopiero w późnych
latach sześćdziesiątych tak się jakoś złożyło, że spotkaliśmy
się parokrotnie na kawie i owe spotkania przeobraziły się
w pewien porządek: najpierw odbywały się w „Literackiej"
lub w barku „Pawilonu Wystawowego", następnie w „Kop-
ciuszku" (chyba byłem tam po raz ostatni z Profesorem
w roku 1981). Ostatnie lata to były już tylko odwiedziny
w domu, gdzie przykuty fizyczną niesprawnością, zacho-
wywał aż do ostatka umysł całkowicie jasny, rzec można
czysty w najpełniejszym znaczeniu tego słowa. Czekała tam
na mnie zawsze mała kawa z mlekiem w myśl zasady, gło-
szonej przez Profesora, że kawa wprawdzie poszerza naczynia
krwionośne, ale skoro nikotyna je zwęża, to mała kawa
i papieros jakoś się wzajemnie neutralizują.
W pierwszej fazie, w czasie studiów, nigdy nie doszedłem
z Profesorem do takiego zbliżenia, jakie zarysowało się (po-
mimo różnicy wieku i owego szacownego krakowskiego
hierarchizmu) pomiędzy ówczesnym studentem a jego mis-
trzami: Adamem Bochnakiem, Jerzym Szabłowskim, a nawet
Wojsławem Mole. Nie doszedłem, bowiem krąg zainteresowań
Profesora, choć szeroki (co tak trafnie podkreślił Piotr w swym
nekrologu), nie obejmował tego, co mnie pociągało — rene-
sansu i manieryzmu, trochę i dlatego, że miałem wówczas do
Profesora pecha. Najpierw zgromił mnie, gdy po przygotowa-
niu nowej ekspozycji w Sukiennicach zakwestionowałem
szczególnie reprezentacyjne miejsce Szalu Podkowińskiego,
obrazu, który wydawał mi się (i zresztą wydaje nadal) artys-
tycznie słaby, a potem jeszcze oblał na egzaminie z muzeal-
nictwa. I co najgorsze: w obu wypadkach miał rację.
Do Zakładu (dziś — Instytutu) przy ul. św. Anny Profesor
przychodził z pobliskiej Garncarskiej najczęściej okutany
płaszczem i fantazyjnie zarzuconym długim szalem, z laseczką
a nieraz i termosem. Często zajęcia odwoływał, wówczas gdy
nabawiał się „takiego specyficznego kataru", przed którym
czuł ogromny respekt. Na wykładach zasiadał wpatrzony
w odległy styk ścian i sufitu albo z zamkniętymi oczami.
Otwierał jo tylko po to, by sprawdziwszy, co jest wyświet-
lane, wiedzieć, kiedy stuknąć laską na asystenta, który pod-
kładał książki z ilustracjami ped epidiaskop.
Wszyscyśmy się z Profesora trochę podśmiewali, ale to
należy też do krakowskiego rytuału: można być profesorem
nadzwyczajnym czy zwyczajnym, ale profesorem prawdziwym
zostaje się wówczas, gdy podbudowuje się swą własną psycho-
-fizyczną sylwetkę tą jakąś aurą indywidualizmu, oryginal-
ności i niepowtarzalności.
Jeśli zaś chodzi o same wykłady, to — chociaż Profesor
wcale nie dbał o popisy oratorskie — ściągały tłumy, były
bowiem wzorowe w logicznej konstrukcji, w bogactwie słow-
nictwa i w niebywałej pamięciowej pojemności (o ile sobie
przypominam Tadeusz Dobrowolski prawie nigdy nie posłu-
giwał się notatkami). I jeszcze jedno: z największym wy-
czuciem mówił zawsze o malarstwie; malarstwo nie tylko znał,
ale i czuł. Był przecież sam malarzem (w jego mieszkaniu
znajdowało się kilka jego prac zbliżonych do malarstwa ka-
pistów z pierwszej ich fazy urzeczenia Pankiewiczem i Bon-
nardem). Można mieć z perspektywy czasu wątpliwości, co
do postulowanej przez Niego - — w latach propagowania
socrealizmu — postawy twórcy realistycznego, ale Profesor
nie pisał tak, by się komuś przypodobać, lecz uważając na-
prawdę, że współczesna sztuka znalazła się w potrzasku
własnej wolności.
Jakże inny, o ileż pełniejszy ukazał mi się jednak Profesor
w drugiej fazie naszej znajomości „przy małej czarnej".
Przede wszystkim ujawniły się w Nim te cechy humanizmu,
które cenię najwyżej — życzliwość dla ludzi i refleksyjny,
z perspektywy jakby, sposób patrzenia na sprawy. O nie-
bywałej pracowitości, niemal niepolskiej, połączonej z su-
miennością i systematycznością napisał dostatecznie wiole
320