MATERIAŁY Z SESJI POŚWIĘCONEJ JULIUSZOWI STARZYŃSKIEMU
JULIUSZ STARZYŃSKI JAKO NAUCZYCIEL AKADEMICKI
Oczekiwaliśmy z napięciem pierwszych wykładów. Jak
dotąd znaliśmy tylko jednego autora Dziejów sztuki polskiej,
w dziesięć lat po opublikowaniu ciągle jeszcze nowej i inte-
resującej książki, używanej jako podręcznik, przedstawiającej
polski dorobek artystyczny z perspektywy stanu wiedzy
o niej i o sztuce europejskiej zarysowanego w połowie lat
trzydziestych. Tym jednym autorem — Michałem Walickim
— byliśmy zachwyceni, ba, byliśmy w nim zakochani, ale
odczuwaliśmy zarazom, że potrzeba nam nie tylko wiedzy,
wyobraźni i intuicji ale także metody i systematyki. Dla
Walickiego w tajemniczym świecio sztuki rozgrywały się
procesy fascynujące, graniczące niemal z obszarem, do którego
drogi racjonalnego rozpoznania nie mogą doprowadzić. Wa-
licki w ten świat -wprowadzał, ale zarazom onieśmielał. Bar-
dziej emocjonalnie niż racjonalnie reagowaliśmy na to, co
mówił, często niewyraźnie lecz zachwycająco.
Oczekiwaliśmy więc, że ten nowy wykładowca, docent
doktor Juliusz Starzyński, nauczy nas używać innych dróg
dojścia, innych kluczy, innych sposobów, może nie tych wio-
dących do niepojętego jądra twórczości, ale takich, które by
pozwalały na to, aby ją systematycznie opisać, sklasyfikować,
zrozumieć, ustosunkować do miejsca i czasu powstania, do
historycznej sytuacji, która dzieło wydała. I takich, któro by-
łyby dostępne dla wszystkich, a nie tylko dla wyjątkowych,
ogarniętych przez theia mania.
Zobaczyłem Starzyńskiego po raz pierwszy na jesień1
1946 r. na korytarzu Muzeum Narodowego w Warszawie,
przed wejściem do gabinetu dyrektora Stanisława Lorentza,
gdzie przygotowywano się do odbycia jednego z pierwszych
zebrań naukowych Komisji Historii Sztuki Towarzystwa
Naukowego Warszawskiego. Odczułom od razu sympatię do
szczupłego młodo wyglądającego człowieka mniej niż śred-
niego wzrostu ubranego w zielonawy aliancki mundur z de-
mobilu; w takich mundurach chodziło jeszcze wówczas sporo
osób nie mając ich na co zmienić, a Starzyński powrócił właśnie
z Europy Zachodniej. Wyzwolony z obozu jenieckiego w Mur-
nau przebywał na terenie okupowanych Niemiec przez jakiś
czas, pozostając m.in. w kontakcie z Konstantym Gałczyń-
skim (wspólne oglądanie obrazów w Quaekenbruck zostało
upamiętniono w krótkim żartobliwym wierszu poety) i po
wędrówkach na Zachodzie dotarł wreszcie — później niż inni
— do Warszawy.
Wykłady nie zawiodły nadziei. Znakomicie przygotowane
w ciągu kilku lat pobytu w obozie, przedstawiały systema-
tycznie i głęboko dzieje malarstwa francuskiego XIX w.
upowszechniając wśród adeptów historii sztuki najnowszy
stan wiedzy — badania Tabaranta o Manecie czy Rewalda
o impresjonizmie — i wnosząc nowoczesne perspektywy wi-
dzenia socjologiczne oraz estetyczne. Każdy wykład podzie-
lony był na rozdziały, a każdy rozdział zaczynał się ogólnym
rzutem oka na problem zarysowując zarazom własne stano-
wisko wykładowcy. Później dopiero następowało rozwinięcie
materiału.
Starzyński rychło jednak dał się pociągnąć swemu in-
stynktowi organizacyjnemu, który skłaniał go raczej do
życia aktywnego niż kontemplacyjnego i już od początków
1947 r. objął — o ile pamiętam zaproponowane mu przez
Kruczkowskiego —• funkcje dyrektora Biura Współpracy
Kulturalnej z Zagranicą w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Od
tego czasu datuje się Jogo kontakt z pracownikami Minister-
stwa Spraw Zagranicznych, których wielu ściągnął później do
pracy w swym własnym nowym instytucie.
Odwiedzałom nieraz Starzyńskiego w Jego gabinecie
w Alei Szucha, naprzeciw ówczesnej ambasady radzieckiej.
Dzięki Niemu wyjechałem na roczne stypendium francuskie
do Paryża. Gdy wróciłom w październiku 1949 r., Starzyński
był już pogrążony nie tylko w pracy organizacyjnej, alo także
politycznej. Przede wszystkim jednak tworzył i rozwijał ideę
wielodzialowego instytutu sztuki, który miał stać się Jogo
największym wkładem w polskie badania nad kulturą. Odtąd
dzielił — bardzo nierówno — swój czas pomiędzy uniwersytet
i Instytut, tomu drugiemu poświęcając najwięcej sił i serca,
alo i togo pierwszego nie zaniedbując. Ponieważ Instytut
został obsadzony wychowankami uniwersyteckimi lub też
osobami, któro się nimi stały lub stać miały, granico pomiędzy
obszarami przynależnymi do różnych resortów tym bardziej
uległy zatarciu.
Od 1950 r., gdy po uzyskaniu doktoratu musiałom ustąpić
z niewysokiego stanowiska asystenta, jakie zajmowałem na
Uniwersytecie, mój kontakt zo Starzyńskim — mimo napięć
i sporów dość serdeczny, a na gruncie prywatnym nieraz nawet
bliski — utrzymywał się raczej w nowym Instytucie, w któ-
rym — jak wówczas wszyscy, którzy mieli cokolwiek wspól-
nego ze sztuką — spędziłem niejedną godzinę antyszambrując
w kolejce petentów, początkowo na korytarzu północnego
skrzydła pałacu Potockich na Krakowskim Przedmieściu,
później w nowej siedzibie Instytutu przy ulicy Długiej 26.
W tym czasie Starzyński rozwijał swe nauczanie z wielkim
impetem ideologicznym przejmując z wiarą i przekonaniem
bardzo wtedy popularne .nauki klasyków marksizmu oraz ich
radzieckich egzegetów. Prowadził seminarium poświęcone
Courbetowi, stanowiącemu u nas — podobnie jak później
u niektórych lewicowych badaczy na Zachodzie — ulubiony
temat badań. Ogromną monografię Riata szczegółowo refe-
rowała —■ do czasu — Hedda Bartoszek. Pojawił się narybek.
Nieodstępna para późniejszych profesorów, a ówczesnych
uczniów bądź asystentów —■ Andrzej Jakimowicz i Mie-
czysław Porębski, później Hanna Morawska i Elżbieta
Grabska.
Ale stopniowo ukierunkowanie ideologiczne koncentrowało
się bardziej na Państwowym Instytucie Sztuki, zaś prace
studentów i starszych słuchaczy uniwersyteckich zaczęły się
407
JULIUSZ STARZYŃSKI JAKO NAUCZYCIEL AKADEMICKI
Oczekiwaliśmy z napięciem pierwszych wykładów. Jak
dotąd znaliśmy tylko jednego autora Dziejów sztuki polskiej,
w dziesięć lat po opublikowaniu ciągle jeszcze nowej i inte-
resującej książki, używanej jako podręcznik, przedstawiającej
polski dorobek artystyczny z perspektywy stanu wiedzy
o niej i o sztuce europejskiej zarysowanego w połowie lat
trzydziestych. Tym jednym autorem — Michałem Walickim
— byliśmy zachwyceni, ba, byliśmy w nim zakochani, ale
odczuwaliśmy zarazom, że potrzeba nam nie tylko wiedzy,
wyobraźni i intuicji ale także metody i systematyki. Dla
Walickiego w tajemniczym świecio sztuki rozgrywały się
procesy fascynujące, graniczące niemal z obszarem, do którego
drogi racjonalnego rozpoznania nie mogą doprowadzić. Wa-
licki w ten świat -wprowadzał, ale zarazom onieśmielał. Bar-
dziej emocjonalnie niż racjonalnie reagowaliśmy na to, co
mówił, często niewyraźnie lecz zachwycająco.
Oczekiwaliśmy więc, że ten nowy wykładowca, docent
doktor Juliusz Starzyński, nauczy nas używać innych dróg
dojścia, innych kluczy, innych sposobów, może nie tych wio-
dących do niepojętego jądra twórczości, ale takich, które by
pozwalały na to, aby ją systematycznie opisać, sklasyfikować,
zrozumieć, ustosunkować do miejsca i czasu powstania, do
historycznej sytuacji, która dzieło wydała. I takich, któro by-
łyby dostępne dla wszystkich, a nie tylko dla wyjątkowych,
ogarniętych przez theia mania.
Zobaczyłem Starzyńskiego po raz pierwszy na jesień1
1946 r. na korytarzu Muzeum Narodowego w Warszawie,
przed wejściem do gabinetu dyrektora Stanisława Lorentza,
gdzie przygotowywano się do odbycia jednego z pierwszych
zebrań naukowych Komisji Historii Sztuki Towarzystwa
Naukowego Warszawskiego. Odczułom od razu sympatię do
szczupłego młodo wyglądającego człowieka mniej niż śred-
niego wzrostu ubranego w zielonawy aliancki mundur z de-
mobilu; w takich mundurach chodziło jeszcze wówczas sporo
osób nie mając ich na co zmienić, a Starzyński powrócił właśnie
z Europy Zachodniej. Wyzwolony z obozu jenieckiego w Mur-
nau przebywał na terenie okupowanych Niemiec przez jakiś
czas, pozostając m.in. w kontakcie z Konstantym Gałczyń-
skim (wspólne oglądanie obrazów w Quaekenbruck zostało
upamiętniono w krótkim żartobliwym wierszu poety) i po
wędrówkach na Zachodzie dotarł wreszcie — później niż inni
— do Warszawy.
Wykłady nie zawiodły nadziei. Znakomicie przygotowane
w ciągu kilku lat pobytu w obozie, przedstawiały systema-
tycznie i głęboko dzieje malarstwa francuskiego XIX w.
upowszechniając wśród adeptów historii sztuki najnowszy
stan wiedzy — badania Tabaranta o Manecie czy Rewalda
o impresjonizmie — i wnosząc nowoczesne perspektywy wi-
dzenia socjologiczne oraz estetyczne. Każdy wykład podzie-
lony był na rozdziały, a każdy rozdział zaczynał się ogólnym
rzutem oka na problem zarysowując zarazom własne stano-
wisko wykładowcy. Później dopiero następowało rozwinięcie
materiału.
Starzyński rychło jednak dał się pociągnąć swemu in-
stynktowi organizacyjnemu, który skłaniał go raczej do
życia aktywnego niż kontemplacyjnego i już od początków
1947 r. objął — o ile pamiętam zaproponowane mu przez
Kruczkowskiego —• funkcje dyrektora Biura Współpracy
Kulturalnej z Zagranicą w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Od
tego czasu datuje się Jogo kontakt z pracownikami Minister-
stwa Spraw Zagranicznych, których wielu ściągnął później do
pracy w swym własnym nowym instytucie.
Odwiedzałom nieraz Starzyńskiego w Jego gabinecie
w Alei Szucha, naprzeciw ówczesnej ambasady radzieckiej.
Dzięki Niemu wyjechałem na roczne stypendium francuskie
do Paryża. Gdy wróciłom w październiku 1949 r., Starzyński
był już pogrążony nie tylko w pracy organizacyjnej, alo także
politycznej. Przede wszystkim jednak tworzył i rozwijał ideę
wielodzialowego instytutu sztuki, który miał stać się Jogo
największym wkładem w polskie badania nad kulturą. Odtąd
dzielił — bardzo nierówno — swój czas pomiędzy uniwersytet
i Instytut, tomu drugiemu poświęcając najwięcej sił i serca,
alo i togo pierwszego nie zaniedbując. Ponieważ Instytut
został obsadzony wychowankami uniwersyteckimi lub też
osobami, któro się nimi stały lub stać miały, granico pomiędzy
obszarami przynależnymi do różnych resortów tym bardziej
uległy zatarciu.
Od 1950 r., gdy po uzyskaniu doktoratu musiałom ustąpić
z niewysokiego stanowiska asystenta, jakie zajmowałem na
Uniwersytecie, mój kontakt zo Starzyńskim — mimo napięć
i sporów dość serdeczny, a na gruncie prywatnym nieraz nawet
bliski — utrzymywał się raczej w nowym Instytucie, w któ-
rym — jak wówczas wszyscy, którzy mieli cokolwiek wspól-
nego ze sztuką — spędziłem niejedną godzinę antyszambrując
w kolejce petentów, początkowo na korytarzu północnego
skrzydła pałacu Potockich na Krakowskim Przedmieściu,
później w nowej siedzibie Instytutu przy ulicy Długiej 26.
W tym czasie Starzyński rozwijał swe nauczanie z wielkim
impetem ideologicznym przejmując z wiarą i przekonaniem
bardzo wtedy popularne .nauki klasyków marksizmu oraz ich
radzieckich egzegetów. Prowadził seminarium poświęcone
Courbetowi, stanowiącemu u nas — podobnie jak później
u niektórych lewicowych badaczy na Zachodzie — ulubiony
temat badań. Ogromną monografię Riata szczegółowo refe-
rowała —■ do czasu — Hedda Bartoszek. Pojawił się narybek.
Nieodstępna para późniejszych profesorów, a ówczesnych
uczniów bądź asystentów —■ Andrzej Jakimowicz i Mie-
czysław Porębski, później Hanna Morawska i Elżbieta
Grabska.
Ale stopniowo ukierunkowanie ideologiczne koncentrowało
się bardziej na Państwowym Instytucie Sztuki, zaś prace
studentów i starszych słuchaczy uniwersyteckich zaczęły się
407